W czasach PRL-u określane skrótem MM młode małżeństwa mogły cieszyć się przywilejami w pewnych sferach życia. Wprawdzie na wymarzone mieszkanie musiały trochę poczekać, urbanistyka nie rozwijała się bowiem dynamicznie, lecz system spółdzielczy umożliwiał im pokonanie przynajmniej bariery finansowej. Lokum nie było niestety własne, ale za to dało się przy pomocy rodziny uciułać niezbędny wkład, a potem pozostało już tylko opłacać czynsz. Polityka prorodzinna nie była szczególnie lansowana, ale nawet przy deficycie towarów w sklepach – niektóre produkty były dedykowane wyłącznie młodym małżeństwom, a do ich zakupu upoważniała właśnie słynna karta MM. W ten sposób poza komitetem kolejkowym można było kupić pralkę, lodówkę czy inne sprzęty gospodarstwa domowego. Przy galopującej inflacji możliwość szybkiego wydania na coś zarobionych pieniędzy była cudem i prezentem od losu – wszak za równowartość pralki po upływie miesiąca można było kupić zaledwie żelazko. Wprawdzie urlopy macierzyńskie były praktycznie symboliczne w porównaniu z dzisiejszymi, ale matce nie groziła utrata pracy po urodzeniu dziecka, chroniło ją nie tylko prawo, ale i „tradycja” zakładów funkcjonujących bez gospodarki wolnorynkowej. Krótko mówiąc sytuacja była korzystna – każdy miał pracę i zarabiał pieniądze – nie miał tylko za bardzo na co je wydawać. Dziś jest dokładnie odwrotnie, mieszkanie i inne dobra dostępne są praktycznie od ręki, tylko za co młodzi – często bezrobotni ludzie – mają je nabywać? Czy nigdy nie będzie idealnie?